Sadowniczego końca świata nie będzie
Dodano: 28.01.2022, 10:40
Zmienia się obraz naszych sadów, zmieniają się też realia, w których muszą funkcjonować sadownicy. Portret sadowników też, niestety, już nie taki jak dawniej…
Zmienia się obraz naszych sadów, zmieniają się też realia, w których muszą funkcjonować sadownicy. Portret sadowników też, niestety, już nie taki jak dawniej…
Im bardziej karłowa jest zastosowana podkładka, tym z natury drzewa szybciej wchodzą w okres owocowania, ale też i szybciej się starzeją. Przez wieki uszlachetniano jabłonie na siewkach – ich żywotność była różna, ale zazwyczaj bardzo długa. Podróżując po kraju, możemy zauważyć sady jabłoniowe w różnym wieku. Bardzo często to już tylko pojedyncze drzewa, ale są też jeszcze niewielkie kwatery mające nawet ponad 80 lat. Są oczywiście utrzymywane ze względów sentymentalnych, bo w ich przypadku nie sposób przecież mówić o dochodowości. Ale te drzewa żyją i – choć przemiennie – owocują, a smak ich jabłek jakby zmusza do wspomnień. Wiemy jednak, że ich życie powoli dobiega końca, bo rzadko której jabłoni dane jest dożyć 100 lat, choć są egzemplarze pamiętające jeszcze czasy zaborów.
Później sadzono drzewa na podkładkach półkarłowych – ich żywotność (w znaczeniu: przydatność produkcyjna) była oceniana na maksymalnie 30–40 lat. Tak więc drzewa, które sadzono 40 lat temu też już znikają z krajobrazu. Idąc dalej – w dużym uproszczeniu: sady sadzone 20 lat temu (często już na podkładkach karłowych) miały być usuwane po 18–20 latach, a te, które sadzimy od jakiegoś czasu (powiedzmy, że od 10 lat) przewidziane są często już tylko na 10 owocowań, czyli na jakieś 11–12 lat. To oznacza, że żywotność wszystkich starych kwater jabłoni dobiega już końca. I te, które sadziły ręce naszych pradziadków, dziadków, ojców jak i nasze – dotrwały do swojej starości. Niemal wszystkie na raz kończą swój żywot! Co dalej? Czyżby wróżyło to "koniec świata" naszego sadownictwa? Raczej nie, ale można chyba powiedzieć o zakończeniu pewnej ery.
Kryzys na wielu płaszczyznach
Gdy byłem uczniem technikum, nasz profesor "od Sadownictwa" (ś.p. dr Grzegorz Klimek) przedstawiał naszą branżę jako jeden z najjaśniejszych działów rolnictwa, a sami sadownicy mieli być elitą – najlepiej wykształconą grupą producentów rolnych. Taki obraz bardzo mi się podobał i dostrzegałem też, że jest w nim wiele prawdy, bo sadownicy sami szukali nowych rozwiązań, a gdy tylko pojawiła się taka możliwość, wyjeżdżali na Zachód i podpatrywali tamtejsze sady. To w prywatnych gospodarstwach pojawiały się nowoczesne technologie, często wyprzedzające badania i zalecenia naszych ośrodków naukowych. Trwało to stosunkowo niedługo, a udało się osiągnąć takie wydajności, o których mówiono nam wcześniej, że w polskim klimacie są absolutnie niemożliwe. Rozwój przetwórstwa i eksportu w kierunku wschodnim powodował, że sadów przybywało. Przybywało też nowych sadowników, którzy wcześniej zajmowali się np. produkcją typowo rolniczą, ale dostrzegli zalety posiadania sadu. Rosła więc i powierzchnia sadów, co w połączeniu ze wzrostem wydajności w pewnym momencie doprowadziło nas do dość dziwnej i niebezpiecznej sytuacji, kiedy to bardziej niż przymrozków zaczęliśmy się obawiać roku urodzaju.
Zaczęły się pojawiać bardzo trudne sezony. W 2007 r. niezwykle silna fala przymrozków spowodowała w większości sadów redukcję plonów nawet o 90%, a w następnym roku wypoczęte drzewa zaowocowały niezwykle obficie i zbiory jabłek w Polsce pierwszy raz przekroczyły 3 mln ton, co spowodowało załamanie rynku i szokująco niskie ceny. Nie zatrzymało to jednak wzrostu powierzchni nasadzeń jabłoni. Później straciliśmy rynek rosyjski i okazało się, że jakość naszych jabłek, która była akceptowana na rynku wschodnim, już nie jest wystarczająco wysoka na rynkach zachodnich. Odmiany, które wcześniej bez trudu znajdowały nabywców na rynkach wschodnich musiały zostać zagospodarowane w kraju. Postępowała jednak modernizacja i dostosowanie doboru odmian do wymagań nowych odbiorców. Zaczęliśmy ambitnie drążyć temat wysyłki naszych owoców na bardziej odległe rynki. Okazało się to niezwykle trudne, bo wymagania jakościowe są tam niezwykle wysokie, a i dobór odmian ciągle jeszcze mamy słabo dopasowany do tamtejszych oczekiwań. Jestem jednak przekonany, że i temu szybko sprostamy – choć na pewno nie wszyscy.
Jak każda branża przeżywamy swoje wzloty i upadki, ale wszyscy już chyba dostrzegamy, że kryzysy przychodzą coraz częściej i są coraz dotkliwsze. Produkujemy tak dużo jabłek, że głównymi ich odbiorcami stały się zakłady przetwórcze, które zagospodarowują ich często więcej niż 50%. Drugą pozycję stanowi eksport z udziałem około 30%, a spożycie krajowe to zaledwie 15–20%. Oczywiście są to liczby orientacyjne i zmieniające się co roku, ale proporcje są zbliżone.
Tylko połowę naszych jabłek udaje nam się sprzedać jako deserowe, a reszta (bez względu na jakość) musi trafić do przetwórstwa. To nie jest sytuacja spotykana w zachodnich krajach, gdzie produkuje się jabłka deserowe, a przetwórstwo zagospodarowuje tylko niewielki odsetek – głównie "z odsortu". W Polsce również ogromna większość sadowników nastawiona jest na produkcję jabłek deserowych, która wymaga coraz wyższych nakładów, a tylko niewielka część gospodarstw nastawiona jest na typową, tańszą produkcję jabłek sokowych. Tyle, że – powtórzę – obecnie nie potrafimy sprzedać jako deserowe więcej niż połowę naszych jabłek. To sprawia, że rachunek ekonomiczny coraz częściej się nam "nie dopina". A braki w gotówce nieubłaganie prowadzą do niezadowolenia, frustracji, a dalej – do swarów i wzajemnego obwiniania.
Coraz częściej dostrzegamy, że na polskim sadownictwie najlepiej zarabiają Niemcy (jako branża przetwórcza) i Ukraińcy (jako pracownicy, którzy zarobione u nas pieniądze wywiozą do swojego kraju). Można nawet powiedzieć, że staliśmy się zakładnikami jednych i drugich. To nie może się skończyć dobrze, więc potrzebujemy konkretnych zmian. Śledząc jednak dyskusje na forach sadowniczych można ze smutkiem dojść do przekonania, że sadownicy nie są już elitą. Wystarczy też posłuchać, do jakich wydarzeń dochodziło w kolejkach przed skupami, aby dostrzec, jak nisko potrafimy upaść. Nasza branża jest bardzo skłócona i zepsuta od środka, a to najprawdopodobniej oznacza, że w dotychczasowym kształcie nie da się jej już uratować.
Myślę, że dojdzie do poważnego rozłamu i podziału sadowników na produkujących surowiec do przetwórstwa oraz tych, którzy nadal chcą produkować jabłka deserowe. W tym drugim przypadku też pewnie dojdzie do ściślejszej specjalizacji – czy na rynek krajowy, czy na eksport.
Chciałbym jednak wyraźnie zaznaczyć, że wcale nie chcę dzielić sadowników na lepszych i gorszych – każda z obranych dróg może być w konkretnym przypadku najbardziej sensowną i każdy musi wybrać własną, bo chyba nie ma uniwersalnej, pasującej wszystkim. Podejrzewam też, że wielu wybierze jakąś opcję pośrednią. Takie przeobrażenia mogą zajść szybciej niż moglibyśmy się spodziewać, ponieważ zostaną wymuszone gwałtownymi zmianami w dochodowości gospodarstw. Bez względu na ich tempo dla wielu będą to bardzo trudne chwile i nie każdy się odnajdzie w nowej rzeczywistości.
Sady sokowe, "eko" i "zero pozostałości"
Typowych sadów sokowych jest obecnie niewiele, ale jest to alternatywa dla wielu. Przykład: jest wiele gospodarstw (nawet bardzo dobrych i z tradycjami), w których właściciel zbliża się do wieku emerytalnego, a nie ma komu przekazać gospodarstwa. W takiej sytuacji trzeba sobie zadać pytanie: czy warto jeszcze decydować się na modernizację, karczować starsze sady i inwestować w nowe nasadzenia? Może lepiej nie pchać się już w koszty i te kilka lat przetrwać, dobrze wykorzystując ten potencjał i zasoby, które w tym gospodarstwie już są? Przestawienie się na produkcję jabłek sokowych nie wiąże się z dodatkowymi inwestycjami, posiadane chłodnie można wynająć. Produkcja owoców z przeznaczeniem na sok jest o wiele tańsza, a wcześniejsza kontraktacja pozwala "wyjść na swoje". Ważnym elementem jest też akceptacja przez odbiorców obecnego doboru odmian występujących w starszych kwaterach.
Myślę, że to może być dobry sposób na powolne wygaszenie produkcji, a jeśli ktoś jest bardziej ambitny i czuje się jeszcze na siłach – może warto przemyśleć przestawienie się na produkcję jabłek tzw. "bez pozostałości" czy nawet ekologicznych? Te ostatnie opcje co prawda nie muszą od razu oznaczać produkcji jabłek sokowych, ale obecnie tylko niewielka ilość takich owoców trafia na rynek jako deserowe, najczęściej są eksportowane w kierunku zachodnim właśnie jako owoce do przetwórstwa. I w tym przypadku też najczęściej występuje kontraktacja.
Przestawienie się części gospodarstw na taką produkcję mogłoby znacznie zmniejszyć podaż jabłek (zwłaszcza tych słabszej jakości) na krajowym rynku owoców deserowych.
Rynek krajowy
Rodzimego rynku nie wolno zaniedbywać, wręcz przeciwnie – należy dokonać głębokiej analizy wszystkich czynników wpływających na ciągle spadające spożycie jabłek w przeliczeniu na mieszkańca. Ten niechlubny trend należy jak najszybciej zatrzymać i odwrócić. Żeby do tego doszło, należy sprawić, aby nasze jabłka były atrakcyjne dla konsumentów – zarówno tych starszych, jak i młodszych.
W poprzednich miesiącach zwracałem uwagę na brak strategii w sprzedaży poszczególnych odmian, tyczyło się to sprzedaży owoców słabo wybarwionych i jeszcze niedojrzałych do konsumpcji, lub przetrzymywania ich do chwili, gdy już zaczynają się psuć. Podawałem przykład Szampiona, który często jest zrywany, będąc jeszcze niedostatecznie wybarwionym, następnie jest "freszowany" i trzymany do samej wiosny – trudno, aby takie jabłka pozostawiły u jedzącego dobre wrażenie, w dodatku konkurując z typowymi odmianami zimowymi, które w tym czasie z natury mają lepszą jakość.
Szkodliwa jest również podaż "świeżych i dojrzałych" jabłek odmian Ligol, Jonaprince i Idared już od października – te jabłka są jeszcze wówczas "surowe" i trochę jeszcze potrwa, zanim nabiorą dojrzałości konsumpcyjnej. Niepotrzebnie robią w tym czasie konkurencję takim odmianom jak np.: Szampion, który (przynajmniej w moim mniemaniu) powinien być niemal całkowicie wyprzedany do stycznia.
Nie pomaga nam też, że Idareda sprzedajemy jako jabłko deserowe. Owszem, zdarzają się sezony, kiedy jabłka tej odmiany są nawet smaczne, ale to rzadkość. Idared był świetną odmianą w czasach, kiedy brakowało nam bazy przechowalniczej i robiliśmy dalekie wysyłki do krajów Związku Radzieckiego. Ale dziś nie brakuje nam chłodni, rynek rosyjski oficjalnie nie jest dla nas dostępny, a i sami Rosjanie przestali już uważać jabłka tej odmiany za rarytas.
Trzeba jednak przyznać, że jest to cenna odmiana kuchenna (uważam, że właśnie tak powinniśmy ją promować) i bardzo atrakcyjna w przypadku sadów sokowych, gdzie jej smak można nawet uznać za kolejną pośród licznych zalet.
W sezonie 2020/2021 odmiana Idared okazała się też chyba najbardziej dochodową – pod warunkiem, że się ją sprzedawało dopiero wiosną. Czy jednak warto liczyć na powtórkę z wiosny 2020 r.? Myślę, że nie. Przypomnę, że wtedy zarobili tylko nieliczni, a ci, którzy na to liczyli w zeszłym roku, srodze się zawiedli.
Idared może też stanowić poważną pozycję na rynku krajowym, nawet w eksporcie w latach nieurodzaju – wiadomo: na bezrybiu i rak ryba. Nie spodziewajmy się jednak i nie żądajmy, aby klienci pokochali ten smak – jeśli będą mogli, to wybiorą inne jabłka lub… wybiorą inne owoce, np. cytrusy.
Rynek krajowy ma szereg zalet: akceptuje większość uprawianych u nas odmian, możemy na nim sprzedać również większe jabłka (w eksporcie traktowane jako "przerosty"), a także takie, które nie spełniają już norm eksportowych np. z powodu niższej jędrności. Trzeba pamiętać, że owoce mające dziś dojrzałość konsumpcyjną i związaną z tym stosunkowo niską jędrność – po miesięcznej podróży w kontenerze przestaną nadawać się do handlu.
Ale produkcja jabłek deserowych na rynek krajowy wbrew pozorom wcale nie jest łatwa. Konkurencja jest przeogromna – około 80% ostatecznych odbiorców kupuje jabłka w sieciach handlowych, gdzie dostawy są zdominowane przez dużych pośredników. Nie zagłębiając się w szczegóły – w tym handlu wytworzyło się już dostatecznie wiele patologii, aby przeciętny sadownik na tym nie zarobił.
W dodatku zawsze próbują się na tym rynku odnaleźć sadownicy produkujący owoce kiepskiej jakości, które powinny trafić do przetwórstwa. Także ci, którzy nastawieni byli na eksport w kierunku wschodnim – po stracie tamtego rynku zbytu muszą gdzieś swój towar "zmieścić", bo przecież… "każdy chce żyć". Zauważmy, że w ich przypadku zarówno dobór odmian, jak i wyobrażenia/przyzwyczajenia związane z jakością jabłek bardzo często nie pozwalają na eksport do krajów zachodnich.
Tak więc rynek krajowy jest bardzo zatłoczony i podejrzewam, że będzie jeszcze bardziej ze względu na ciągle rosnącą (!!!) powierzchnię sadów. Coraz trudniej też będzie się z niego utrzymać. Jeśli nie dokonamy potrzebnych zmian – spożycie nadal będzie spadało, co w konsekwencji negatywnie odbije się na całej branży i zdrowiu przyszłych pokoleń. Żeby zaś przeprowadzić zmiany potrzebne jest zrozumienie i dobra wola ogółu sadowników, a tego nam bardzo brakuje.
Eksport
Decydując się na produkcję jabłek deserowych, zwłaszcza tych wysyłanych później na eksport, warto jest zawczasu się zastanowić, dla jakiego odbiorcy przeznaczone będą nasze jabłka. To oczekiwania naszych klientów powinny decydować o doborze odmian i technologii produkcji. Są eksporterzy mający już "wydeptane" ścieżki zbytu i znający wymagania swoich odbiorców. Są też tacy, którzy ciągle szukają nowych rynków lub niewykorzystanych nisz na tych już poznanych – w ich przypadku potrzebne jest nie tylko zdobycie kontaktów, ale też dokładne zrozumienie specyfiki danego rynku, jego potrzeb i oczekiwań, oraz znalezienia dostawców potrafiących wyprodukować i przygotować towar w wymaganym standardzie. Jest to konieczne, ponieważ przez lata przyzwyczailiśmy się do wcześniej akceptowanych standardów, a które to zupełnie nie pokrywają się z oczekiwaniami naszych nowych odbiorców. A zdobycie nowego rynku to dopiero początek – trzeba się na nim jeszcze utrzymać, co bywa czasem znacznie trudniejsze.
Zawsze są sadownicy, którzy starają się dostosować swoją produkcję do potrzeb zmieniającego się rynku. W czasach kryzysu też tacy są. Robią to coraz lepiej i coraz skuteczniej potrafią się wkomponować w rynek światowy. Oni wytyczą nowe standardy w produkcji jabłek najwyższej jakości przeznaczonych na eksport – będą mało wrażliwi na cenę "przemysłu" i niewiele będą sobie robili z sytuacji na krajowej giełdzie. Jestem przekonany, że za ich przykładem pójdą inni – również ci, którzy obsługują rynek krajowy. Przecież już nie raz udowodniliśmy, że potrafimy wiele dokonać – często wbrew opinii aktualnie uznanych "fachowców" (zarówno tych ze świata nauki, jak i tych, co to już "zęby zjedli na praktyce sadowniczej"). Wśród nas ciągle pojawiają się osoby tworzące wspomnianą wcześniej i ciągle się odradzającą "elitę". Damy radę!
Warto wiedzieć:
Autor: Mgr inż. Zbigniew Marek
Artykuł pochodzi z miesięcznika Sad Nowoczesny
Im bardziej karłowa jest zastosowana podkładka, tym z natury drzewa szybciej wchodzą w okres owocowania, ale też i szybciej się starzeją. Przez wieki uszlachetniano jabłonie na siewkach – ich żywotność była różna, ale zazwyczaj bardzo długa. Podróżując po kraju, możemy zauważyć sady jabłoniowe w różnym wieku. Bardzo często to już tylko pojedyncze drzewa, ale są też jeszcze niewielkie kwatery mające nawet ponad 80 lat. Są oczywiście utrzymywane ze względów sentymentalnych, bo w ich przypadku nie sposób przecież mówić o dochodowości. Ale te drzewa żyją i – choć przemiennie – owocują, a smak ich jabłek jakby zmusza do wspomnień. Wiemy jednak, że ich życie powoli dobiega końca, bo rzadko której jabłoni dane jest dożyć 100 lat, choć są egzemplarze pamiętające jeszcze czasy zaborów.
Później sadzono drzewa na podkładkach półkarłowych – ich żywotność (w znaczeniu: przydatność produkcyjna) była oceniana na maksymalnie 30–40 lat. Tak więc drzewa, które sadzono 40 lat temu też już znikają z krajobrazu. Idąc dalej – w dużym uproszczeniu: sady sadzone 20 lat temu (często już na podkładkach karłowych) miały być usuwane po 18–20 latach, a te, które sadzimy od jakiegoś czasu (powiedzmy, że od 10 lat) przewidziane są często już tylko na 10 owocowań, czyli na jakieś 11–12 lat. To oznacza, że żywotność wszystkich starych kwater jabłoni dobiega już końca. I te, które sadziły ręce naszych pradziadków, dziadków, ojców jak i nasze – dotrwały do swojej starości. Niemal wszystkie na raz kończą swój żywot! Co dalej? Czyżby wróżyło to "koniec świata" naszego sadownictwa? Raczej nie, ale można chyba powiedzieć o zakończeniu pewnej ery.
Kryzys na wielu płaszczyznach
Gdy byłem uczniem technikum, nasz profesor "od Sadownictwa" (ś.p. dr Grzegorz Klimek) przedstawiał naszą branżę jako jeden z najjaśniejszych działów rolnictwa, a sami sadownicy mieli być elitą – najlepiej wykształconą grupą producentów rolnych. Taki obraz bardzo mi się podobał i dostrzegałem też, że jest w nim wiele prawdy, bo sadownicy sami szukali nowych rozwiązań, a gdy tylko pojawiła się taka możliwość, wyjeżdżali na Zachód i podpatrywali tamtejsze sady. To w prywatnych gospodarstwach pojawiały się nowoczesne technologie, często wyprzedzające badania i zalecenia naszych ośrodków naukowych. Trwało to stosunkowo niedługo, a udało się osiągnąć takie wydajności, o których mówiono nam wcześniej, że w polskim klimacie są absolutnie niemożliwe. Rozwój przetwórstwa i eksportu w kierunku wschodnim powodował, że sadów przybywało. Przybywało też nowych sadowników, którzy wcześniej zajmowali się np. produkcją typowo rolniczą, ale dostrzegli zalety posiadania sadu. Rosła więc i powierzchnia sadów, co w połączeniu ze wzrostem wydajności w pewnym momencie doprowadziło nas do dość dziwnej i niebezpiecznej sytuacji, kiedy to bardziej niż przymrozków zaczęliśmy się obawiać roku urodzaju.
Zaczęły się pojawiać bardzo trudne sezony. W 2007 r. niezwykle silna fala przymrozków spowodowała w większości sadów redukcję plonów nawet o 90%, a w następnym roku wypoczęte drzewa zaowocowały niezwykle obficie i zbiory jabłek w Polsce pierwszy raz przekroczyły 3 mln ton, co spowodowało załamanie rynku i szokująco niskie ceny. Nie zatrzymało to jednak wzrostu powierzchni nasadzeń jabłoni. Później straciliśmy rynek rosyjski i okazało się, że jakość naszych jabłek, która była akceptowana na rynku wschodnim, już nie jest wystarczająco wysoka na rynkach zachodnich. Odmiany, które wcześniej bez trudu znajdowały nabywców na rynkach wschodnich musiały zostać zagospodarowane w kraju. Postępowała jednak modernizacja i dostosowanie doboru odmian do wymagań nowych odbiorców. Zaczęliśmy ambitnie drążyć temat wysyłki naszych owoców na bardziej odległe rynki. Okazało się to niezwykle trudne, bo wymagania jakościowe są tam niezwykle wysokie, a i dobór odmian ciągle jeszcze mamy słabo dopasowany do tamtejszych oczekiwań. Jestem jednak przekonany, że i temu szybko sprostamy – choć na pewno nie wszyscy.
Jak każda branża przeżywamy swoje wzloty i upadki, ale wszyscy już chyba dostrzegamy, że kryzysy przychodzą coraz częściej i są coraz dotkliwsze. Produkujemy tak dużo jabłek, że głównymi ich odbiorcami stały się zakłady przetwórcze, które zagospodarowują ich często więcej niż 50%. Drugą pozycję stanowi eksport z udziałem około 30%, a spożycie krajowe to zaledwie 15–20%. Oczywiście są to liczby orientacyjne i zmieniające się co roku, ale proporcje są zbliżone.
Tylko połowę naszych jabłek udaje nam się sprzedać jako deserowe, a reszta (bez względu na jakość) musi trafić do przetwórstwa. To nie jest sytuacja spotykana w zachodnich krajach, gdzie produkuje się jabłka deserowe, a przetwórstwo zagospodarowuje tylko niewielki odsetek – głównie "z odsortu". W Polsce również ogromna większość sadowników nastawiona jest na produkcję jabłek deserowych, która wymaga coraz wyższych nakładów, a tylko niewielka część gospodarstw nastawiona jest na typową, tańszą produkcję jabłek sokowych. Tyle, że – powtórzę – obecnie nie potrafimy sprzedać jako deserowe więcej niż połowę naszych jabłek. To sprawia, że rachunek ekonomiczny coraz częściej się nam "nie dopina". A braki w gotówce nieubłaganie prowadzą do niezadowolenia, frustracji, a dalej – do swarów i wzajemnego obwiniania.
Coraz częściej dostrzegamy, że na polskim sadownictwie najlepiej zarabiają Niemcy (jako branża przetwórcza) i Ukraińcy (jako pracownicy, którzy zarobione u nas pieniądze wywiozą do swojego kraju). Można nawet powiedzieć, że staliśmy się zakładnikami jednych i drugich. To nie może się skończyć dobrze, więc potrzebujemy konkretnych zmian. Śledząc jednak dyskusje na forach sadowniczych można ze smutkiem dojść do przekonania, że sadownicy nie są już elitą. Wystarczy też posłuchać, do jakich wydarzeń dochodziło w kolejkach przed skupami, aby dostrzec, jak nisko potrafimy upaść. Nasza branża jest bardzo skłócona i zepsuta od środka, a to najprawdopodobniej oznacza, że w dotychczasowym kształcie nie da się jej już uratować.
Myślę, że dojdzie do poważnego rozłamu i podziału sadowników na produkujących surowiec do przetwórstwa oraz tych, którzy nadal chcą produkować jabłka deserowe. W tym drugim przypadku też pewnie dojdzie do ściślejszej specjalizacji – czy na rynek krajowy, czy na eksport.
Chciałbym jednak wyraźnie zaznaczyć, że wcale nie chcę dzielić sadowników na lepszych i gorszych – każda z obranych dróg może być w konkretnym przypadku najbardziej sensowną i każdy musi wybrać własną, bo chyba nie ma uniwersalnej, pasującej wszystkim. Podejrzewam też, że wielu wybierze jakąś opcję pośrednią. Takie przeobrażenia mogą zajść szybciej niż moglibyśmy się spodziewać, ponieważ zostaną wymuszone gwałtownymi zmianami w dochodowości gospodarstw. Bez względu na ich tempo dla wielu będą to bardzo trudne chwile i nie każdy się odnajdzie w nowej rzeczywistości.
Sady sokowe, "eko" i "zero pozostałości"
Typowych sadów sokowych jest obecnie niewiele, ale jest to alternatywa dla wielu. Przykład: jest wiele gospodarstw (nawet bardzo dobrych i z tradycjami), w których właściciel zbliża się do wieku emerytalnego, a nie ma komu przekazać gospodarstwa. W takiej sytuacji trzeba sobie zadać pytanie: czy warto jeszcze decydować się na modernizację, karczować starsze sady i inwestować w nowe nasadzenia? Może lepiej nie pchać się już w koszty i te kilka lat przetrwać, dobrze wykorzystując ten potencjał i zasoby, które w tym gospodarstwie już są? Przestawienie się na produkcję jabłek sokowych nie wiąże się z dodatkowymi inwestycjami, posiadane chłodnie można wynająć. Produkcja owoców z przeznaczeniem na sok jest o wiele tańsza, a wcześniejsza kontraktacja pozwala "wyjść na swoje". Ważnym elementem jest też akceptacja przez odbiorców obecnego doboru odmian występujących w starszych kwaterach.
Myślę, że to może być dobry sposób na powolne wygaszenie produkcji, a jeśli ktoś jest bardziej ambitny i czuje się jeszcze na siłach – może warto przemyśleć przestawienie się na produkcję jabłek tzw. "bez pozostałości" czy nawet ekologicznych? Te ostatnie opcje co prawda nie muszą od razu oznaczać produkcji jabłek sokowych, ale obecnie tylko niewielka ilość takich owoców trafia na rynek jako deserowe, najczęściej są eksportowane w kierunku zachodnim właśnie jako owoce do przetwórstwa. I w tym przypadku też najczęściej występuje kontraktacja.
Przestawienie się części gospodarstw na taką produkcję mogłoby znacznie zmniejszyć podaż jabłek (zwłaszcza tych słabszej jakości) na krajowym rynku owoców deserowych.
Rynek krajowy
Rodzimego rynku nie wolno zaniedbywać, wręcz przeciwnie – należy dokonać głębokiej analizy wszystkich czynników wpływających na ciągle spadające spożycie jabłek w przeliczeniu na mieszkańca. Ten niechlubny trend należy jak najszybciej zatrzymać i odwrócić. Żeby do tego doszło, należy sprawić, aby nasze jabłka były atrakcyjne dla konsumentów – zarówno tych starszych, jak i młodszych.
W poprzednich miesiącach zwracałem uwagę na brak strategii w sprzedaży poszczególnych odmian, tyczyło się to sprzedaży owoców słabo wybarwionych i jeszcze niedojrzałych do konsumpcji, lub przetrzymywania ich do chwili, gdy już zaczynają się psuć. Podawałem przykład Szampiona, który często jest zrywany, będąc jeszcze niedostatecznie wybarwionym, następnie jest "freszowany" i trzymany do samej wiosny – trudno, aby takie jabłka pozostawiły u jedzącego dobre wrażenie, w dodatku konkurując z typowymi odmianami zimowymi, które w tym czasie z natury mają lepszą jakość.
Szkodliwa jest również podaż "świeżych i dojrzałych" jabłek odmian Ligol, Jonaprince i Idared już od października – te jabłka są jeszcze wówczas "surowe" i trochę jeszcze potrwa, zanim nabiorą dojrzałości konsumpcyjnej. Niepotrzebnie robią w tym czasie konkurencję takim odmianom jak np.: Szampion, który (przynajmniej w moim mniemaniu) powinien być niemal całkowicie wyprzedany do stycznia.
Nie pomaga nam też, że Idareda sprzedajemy jako jabłko deserowe. Owszem, zdarzają się sezony, kiedy jabłka tej odmiany są nawet smaczne, ale to rzadkość. Idared był świetną odmianą w czasach, kiedy brakowało nam bazy przechowalniczej i robiliśmy dalekie wysyłki do krajów Związku Radzieckiego. Ale dziś nie brakuje nam chłodni, rynek rosyjski oficjalnie nie jest dla nas dostępny, a i sami Rosjanie przestali już uważać jabłka tej odmiany za rarytas.
Trzeba jednak przyznać, że jest to cenna odmiana kuchenna (uważam, że właśnie tak powinniśmy ją promować) i bardzo atrakcyjna w przypadku sadów sokowych, gdzie jej smak można nawet uznać za kolejną pośród licznych zalet.
W sezonie 2020/2021 odmiana Idared okazała się też chyba najbardziej dochodową – pod warunkiem, że się ją sprzedawało dopiero wiosną. Czy jednak warto liczyć na powtórkę z wiosny 2020 r.? Myślę, że nie. Przypomnę, że wtedy zarobili tylko nieliczni, a ci, którzy na to liczyli w zeszłym roku, srodze się zawiedli.
Idared może też stanowić poważną pozycję na rynku krajowym, nawet w eksporcie w latach nieurodzaju – wiadomo: na bezrybiu i rak ryba. Nie spodziewajmy się jednak i nie żądajmy, aby klienci pokochali ten smak – jeśli będą mogli, to wybiorą inne jabłka lub… wybiorą inne owoce, np. cytrusy.
Rynek krajowy ma szereg zalet: akceptuje większość uprawianych u nas odmian, możemy na nim sprzedać również większe jabłka (w eksporcie traktowane jako "przerosty"), a także takie, które nie spełniają już norm eksportowych np. z powodu niższej jędrności. Trzeba pamiętać, że owoce mające dziś dojrzałość konsumpcyjną i związaną z tym stosunkowo niską jędrność – po miesięcznej podróży w kontenerze przestaną nadawać się do handlu.
Ale produkcja jabłek deserowych na rynek krajowy wbrew pozorom wcale nie jest łatwa. Konkurencja jest przeogromna – około 80% ostatecznych odbiorców kupuje jabłka w sieciach handlowych, gdzie dostawy są zdominowane przez dużych pośredników. Nie zagłębiając się w szczegóły – w tym handlu wytworzyło się już dostatecznie wiele patologii, aby przeciętny sadownik na tym nie zarobił.
W dodatku zawsze próbują się na tym rynku odnaleźć sadownicy produkujący owoce kiepskiej jakości, które powinny trafić do przetwórstwa. Także ci, którzy nastawieni byli na eksport w kierunku wschodnim – po stracie tamtego rynku zbytu muszą gdzieś swój towar "zmieścić", bo przecież… "każdy chce żyć". Zauważmy, że w ich przypadku zarówno dobór odmian, jak i wyobrażenia/przyzwyczajenia związane z jakością jabłek bardzo często nie pozwalają na eksport do krajów zachodnich.
Tak więc rynek krajowy jest bardzo zatłoczony i podejrzewam, że będzie jeszcze bardziej ze względu na ciągle rosnącą (!!!) powierzchnię sadów. Coraz trudniej też będzie się z niego utrzymać. Jeśli nie dokonamy potrzebnych zmian – spożycie nadal będzie spadało, co w konsekwencji negatywnie odbije się na całej branży i zdrowiu przyszłych pokoleń. Żeby zaś przeprowadzić zmiany potrzebne jest zrozumienie i dobra wola ogółu sadowników, a tego nam bardzo brakuje.
Eksport
Decydując się na produkcję jabłek deserowych, zwłaszcza tych wysyłanych później na eksport, warto jest zawczasu się zastanowić, dla jakiego odbiorcy przeznaczone będą nasze jabłka. To oczekiwania naszych klientów powinny decydować o doborze odmian i technologii produkcji. Są eksporterzy mający już "wydeptane" ścieżki zbytu i znający wymagania swoich odbiorców. Są też tacy, którzy ciągle szukają nowych rynków lub niewykorzystanych nisz na tych już poznanych – w ich przypadku potrzebne jest nie tylko zdobycie kontaktów, ale też dokładne zrozumienie specyfiki danego rynku, jego potrzeb i oczekiwań, oraz znalezienia dostawców potrafiących wyprodukować i przygotować towar w wymaganym standardzie. Jest to konieczne, ponieważ przez lata przyzwyczailiśmy się do wcześniej akceptowanych standardów, a które to zupełnie nie pokrywają się z oczekiwaniami naszych nowych odbiorców. A zdobycie nowego rynku to dopiero początek – trzeba się na nim jeszcze utrzymać, co bywa czasem znacznie trudniejsze.
Zawsze są sadownicy, którzy starają się dostosować swoją produkcję do potrzeb zmieniającego się rynku. W czasach kryzysu też tacy są. Robią to coraz lepiej i coraz skuteczniej potrafią się wkomponować w rynek światowy. Oni wytyczą nowe standardy w produkcji jabłek najwyższej jakości przeznaczonych na eksport – będą mało wrażliwi na cenę "przemysłu" i niewiele będą sobie robili z sytuacji na krajowej giełdzie. Jestem przekonany, że za ich przykładem pójdą inni – również ci, którzy obsługują rynek krajowy. Przecież już nie raz udowodniliśmy, że potrafimy wiele dokonać – często wbrew opinii aktualnie uznanych "fachowców" (zarówno tych ze świata nauki, jak i tych, co to już "zęby zjedli na praktyce sadowniczej"). Wśród nas ciągle pojawiają się osoby tworzące wspomnianą wcześniej i ciągle się odradzającą "elitę". Damy radę!
Warto wiedzieć:
- Przestawienie się części gospodarstw na produkcję "eko" lub "zero pozostałości" mogłoby znacznie zmniejszyć podaż jabłek (zwłaszcza tych słabszej jakości) na krajowym rynku owoców deserowych.
- Rynek krajowy ma szereg zalet: akceptuje większość uprawianych u nas odmian, możemy na nim sprzedać również większe jabłka (w eksporcie traktowane jako "przerosty"), a także takie, które nie spełniają już norm eksportowych np. z powodu niższej jędrności. Trzeba pamiętać, że owoce mające dziś dojrzałość konsumpcyjną i związaną z tym stosunkowo niską jędrność – po miesięcznej podróży w kontenerze przestaną nadawać się do handlu.
Autor: Mgr inż. Zbigniew Marek
Artykuł pochodzi z miesięcznika Sad Nowoczesny